czwartek, 4 lipca 2013

Bonds of blood - Aleyny


Podczas wywodu Jack’a stałam nonszalancko oparta łokciem o burtę. Zaciśniętą dłoń podłożyłam pod policzek. Cóż, trochę inaczej go sobie wyobrażałam. Ten wielki pirat z tawernianych legend okazał się zasłuchanym w swój głos oratorem. Nic nie wskazywało na tego człowieka, którego znałam z opowieści. No, może z wyjątkiem posiadanego statku ale to generalnie tyle. Dobrze, że chociaż „Perła” stanęła na wysokości zadania i prezentowała się tak, jak powinna. Mówiąc szczerze, teraz to nie zdziwiłabym się za bardzo, gdybym zobaczyła nie potężny żaglowiec a niepozorny ket. Słuchałam więc przysłowiowym jednym uchem jego przemowy, nie zwracając zbytniej uwagi na treść. Ułatwiłam mu tylko przyznanie się, że Will jest w istocie jego krewniaczką w prostej linii i przyklasnęłam rasem z załogą. Ktoś do mnie podszedł. Wysoki, obdarty i prócz drewnianego oka nie wyróżniającego się niczym szczególnym. Inny człowiek, zdaje się jego kompan, przyglądał się z dystansu.
-Hę…?-mruknęłam zwracając oczy w jego stronę.
-Krótka chwila wahania a potem niezbyt śmiałe pytanie.
-Dlaczego tak bez… werwy?
-Bo wiedziałam.-odparłam po czym przeniosłam wzrok z jego twarzy na niewiadomy punkt, gdzieś daleko.
Obecność drugiej osoby wyczułam dopiero po chwili. Okazał się nią kamrat mężczyzny, który zagadnął mnie wcześniej.
-Jak to „wiedziałaś”?-zapytał bezceremonialnie.
Westchnęłam teatralnie po czym odwróciłam się w ich stronę. Teraz stałam naprzeciw nich, łokciami i plecami wsparta o nadburcie.
-Normalnie. To dość oczywiste sądząc po nazwisku.
-Ty też masz związane z morzem nazwisko…-zauważył jeden z nich.
Roześmiałam się krótko acz serdecznie.
-Człowieku. Ilu znasz ludzi noszących nazwisko Sparrow?
Niższy, ten który doszedł później, próbował liczyć na palcach.
-Niewielu. –powiedziałam ale wyszło mi to dosyć niemrawo. 
Wzrok miałam utkwiony w mgle zasnuwającej horyzont. Zmrużyłam oczy by choć delikatnie wyostrzyć wzrok.
-Panienko… Wszystko w porządku?-głos któregoś z nich wyrwał mnie z zawieszenia.
-Tak, tak.-odparłam pospiesznie-Chyba może mi nie służy.-widząc ich przerażone miny, dodałam-Spokojnie, nie mam choroby morskiej. Za to zdaje się, że mam zwidy. Kontynuując, Sparrowów, choćbyś szukał, nie znajdziesz wielu. Natomiast do jakiego miasta nie popłyniesz, Turnerów znajdziesz przynajmniej trzech. Tyle w tym temacie.-zakończyłam.
Tymczasem Jack skończył już witać swoją krewną i znów zaczął mówić. Jednak nie to przykuło moją uwagę. Lata spędzone na ukrywaniu się w ciasnych uliczkach i podsłuchiwaniu rozmów, które zdawały się mieć znaczenie wyostrzyły zmysły. Drewno stuknęło o drewno; szalupa przybiła do burty „Perły”. Potem ciche kroki na pokładzie. Drgnęłam i zacisnęłam palce na nadburciu niemal je sobie raniąc. Serce zaczęło kołatać się w mojej piersi, a ja rozpaczliwie zakazywałam ciału się odwrócić. Jakkolwiek rację miałam mówiąc, iż Turner jest nazwiskiem popularnym w Anglii lecz nie mogłam zaprzeczyć, iż jeden spośród nich niewątpliwie został zapamiętany przez wieki. Ten Turner, o którym opowieści były mi bajką do snu.
Ktoś ściągnął mi z głowy kapelusz, nie zwróciłam nawet specjlanej uwagi, kto to zrobił. Potem usłyszałam głos Jack’a
-Tak ci jest o wiele ładniej.
Poczułam pierwsze drzazgi zaczynające wbijać się w moje palce. Z wysiłkiem odwróciłam głowę. Wiem, jak wtedy wyglądałam. Jak obrażona mała dziewczynka, której nikt nie poświęca uwagi. Problem tkwi w tym, że ja chyba nie chciałam tej uwagi. Nie chciałam by ktoś zauważył moją obecność. Przemocą opanowałam drżenie. Spróbowałam usłyszeć choć strzępek rozmowy. Wychwyciłam, kiedy przedstawiała się moja towarzyszka a potem odezwał się przybysz, którego widoku chciałam uniknąć. Bałam się.
-William Turner
Dalej nie słuchałam. Poczułam się tak, jak dawno, dawno temu. Jak mała, spłoszona dziewczynka biegająca od cienia do cienia. Jak ktos, kto próbuje strząsnąć z siebie nawet powietrze. Jak człowiek, który nigdy nie może być pewny bezpieczeństwa. Jak dziecko przeciw któremu sprzysięgnął się cały świat. Jak istota niepewna każdej sekundy przyszłości…. 
Na gardle zacinsęła mi się obręcz uczucia, którego nie znałam. To było coś w rodzaju wstydu, ciekawości i przerażenia zarazem. Świadomie zarejestrowałam tylko słowa Jack’a „Zostawmy ich samych”, odgłosy wydawane prez zbiegającą załogę i dźwięk kroków Will, która właśnie schodziła na dół. Wkrótce pokład opustoszał a ja poczułam, że mój oddech znacząco przyspieszał. Dalej trwałam nieporuszona, z dłońmi zaciśniętymi na nadburciu i głową odwróconą w bok. Wiedziałam, że stoi tuż przedemną. A ja czułam się jak osaczone zwierzę, pozbawione możliwości ucieczki. Poczułam, że delikatnie odwraca moją głowę. Nie zapierałam się, dłużej nie odwlekłabym konfrontacji. Przejechałam po nim spojrzeniem. Wysoki, krawędź blizny dawała się dostrzec ponad skrawkiem koszuli, o ciemnych włosach. I jeszcze ciemniejszych oczach. Właśnie: oczy. Ciemne, nieprzeniknione a jednocześnie tak dobrze znane. Przyciągały moje spojrzenie, choć pragnęłam odwrócić wzrok. Cała jego postawa przyciągała. Był spokojny, opanowany, jakby wiedział co dalej się stanie. Jakby czekał właśnie na mnie. I tylko na mnie. Wtedy właśnie przeszył mnie chłod tego, co do mnie dotarło. Znałam te oczy. Oglądałam je każdego dnia w lustrze. To były moje oczy. ..
Zasłoniłam twarz dłońmi, poczułam łzy spływające między palcami, włosy spadły do przodu. Zaniosłam się spazmatycznym łkaniem. Ja nigdy nie miałam ojca, nie poznałam go. A jednak czułam, że on mógłby wypełnić pustkę po nim. 
-Nie… To jest niemożliwe…-szeptałam w malignie.
Wiedzona impulsem złożyłam głowę na piersi kapitana „Latającego Holendra”. Chwilę potem poczułam, że ktoś otula mnie ramieniem. Po raz pierwszy w życiu czułam się naprawdę kochana…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz